Działały wtedy wszystkie przysłowia, W marcu, jak w garncu,
Kwiecień plecień poprzeplata…, Idzie luty podkuj buty.
Gdy w marcu topiliśmy Marzannę, naprawdę odpływała na krze
do morza. Maj był wiosenny, czerwiec
prawdziwie letni, w lipcu padało, a w sierpniu były upały.
Jesień ze zbieraniem kasztanów, szuraniem butami w masie
liści w parku, z ogniskami i wykopkami.
Obowiązkowe babie lato, ciepłe i słoneczne. W listopadzie
przychodziło przedzimie, mokre i mgliste z szarugami jesiennymi.
W grudniu zaczynał padać śnieg, a na Boże Narodzenie zawsze
jechaliśmy na wieś do dziadków.
W Wigilię mroźnym wieczorem, gdy śnieg skrzył się w świetle
księżyca i latarni, wychodziłam z dziadkiem do stajni, by słuchać czy zwierzęta
coś powiedzą i podzielić się z nimi okruchami opłatka.
W pierwszy i drugi dzień Świąt szalałam z miejscowymi
dzieciakami na górkach zjeżdżając na sankach.
Zawsze tak było, zawsze…słowo Tradycja było pewne i trwałe w
moim małoletnim życiu i odnosiło się nie
tylko do świąt, zwyczajów i życia codziennego, ale i do pór roku.
STABILIZACJA,
PEWNOŚĆ i PRZEWIDYWALNOŚĆ.
Kwiatki wiosną, upały latem, szaruga jesienią, zimą
mróz i śnieg.
A teraz? Teraz w listopadzie na wsi, gdy wpadamy na chwilę
jemy posiłki na dworze, bo cieplej niż w domu.
Rośliny głupieją, rosną poziomki, zakwitła lawenda i pierwiosnki, a stokrotki w grudniu
to już zaczyna być standard.
Świat oszalał, nie tylko w przyrodzie, ale i w życiu
codziennym, nic nie jest już pewnikiem.